Przyznać się muszę z ręką na sercu (choć robię to niechętnie), że niemal całe moje świadome życie związane jest z walką z trądzikiem. Mam już swoje lata i, teoretycznie, powinnam już dawno wyrosnąć z tych młodzieńczych dolegliwości. Niestety, rzeczywistość nie jest taka piękna – na mojej twarzy dosyć często pojawiają się nieproszeni goście w postaci pryszczy. Co wtedy robię? Ruszam do zmasowanego ataku na wroga. Miałam aż za dużo czasu i okazji, by przetestować prawie wszystko i zdołałam wypracować sobie rewelacyjny system unicestwiania nieprzyjaciela.
Gdy tylko nadchodzi okres wzmożonej aktywności mojego odwiecznego przeciwnika – trądziku – zaczynam działanie od zastosowania mydła siarkowego (do kupienia w każdej aptece i większości drogerii za kilka złotych). Ma dość nieprzyjemny zapach, ale dla mojej mieszanej cery jest rewelacyjne! Idealnie przygotowuje buzię do dalszych zabiegów, które odprawiam niemal jak rytuały do momentu, gdy mój wygląd nie osiągnie poziomu zadowalającego. Na co dzień nie polecam jednak tego mydła – może doprowadzić do nadmiernego wysuszenia skóry, uczucia ściągnięcia i swędzenia oraz zaczerwienień.
Po dokładnym wyszorowaniu buzi robię peeling. Stosuję dwa, w zależności od potrzeb na zmianę. Pierwszy to Ogórkowy peeling w kremie (Ziaja, ok. 7 zł), którego używam, gdy nie zaczęły się jeszcze paskudne stany zapalne i ropnie. Ma drobne granulki, które ścierają wierzchnią warstwę naskórka nie powodując podrażnień. Drugi zaś to Delikatnie złuszczający peeling enzymatyczny (Eris, ok. 16 zł) przeznaczony do zadań specjalnych, gdy sytuacja się pogarsza i zaognia. Wierzę, że to właśnie w usuwaniu obumarłych komórek czopujących ujścia gruczołów łojowych tkwi sedno sprawy, dlatego z zapałem peelinguję się co drugi dzień.
Następnym krokiem jest odpowiednia maseczka. Tu również mam dwa typy i uzależniam je od wcześniej zastosowanego peelingu. Może to się wydać śmieszne, ale naprawdę wypróbowałam już wszelkie możliwe kombinacje i tylko ta daje tak spektakularne efekty. Otóż po peelingu drobnoziarnistym stosuję Maseczkę nagietkową (Pollena Malwa, ok. 2,5/saszetka 15 ml). Jest cudowna! Kolejny raz przekonuję siebie i innych, że polskie kosmetyki są szałowe i kosztują o połowę mniej, niż zagraniczne odpowiedniki! Po niej skóra jest jasna, świeża, gładka i odpowiednio nawilżona. Zaś po peelingu chemicznym nakładam Maseczkę oczyszczającą z glinką i wyciągiem z łopianu (Oriflame, ok.13 zł). Tuż po nałożeniu tego specyfiku wiadomo, że działa – od razu poczuć można delikatne mrowienie i efekt ściągania, które ustępują po zmyciu kosmetyku. Obie maseczki mają w miarę neutralne zapachy i nie powodują podrażnień nawet wrażliwej cery.
Dalszym etapem walki z krostami jest przemycie twarzy bezalkoholowym tonikiem. Swego czasu zakochałam się w Płynie micelarnym Sebium H2O (Bioderma, ok.45 zł), ale ze względu na jego wygórowaną cenę moja miłość osłabła. W efekcie zapałałam niemniejszą sympatią do Toniku ogórkowego (Ziaja, ok. 7 zł), niemniej skutecznego. Na tym etapie chodzi bowiem o przywrócenie odpowiedniego poziomu ph skórze, którą potraktowałam wcześniej siarką, enzymami i ściągającymi glinkami. Na koniec pozostaje jedynie odpowiednio nawilżyć storturowaną twarz. I tu będę chyba do grobowej deski wierna specyfikowi aptecznemu o nazwie Cetaphil (ok. 30 zł), który jest absolutnie bezkonkurencyjny w swej kategorii.
Wszystkie te zabiegi nie zajmują mi więcej, niż pół godziny. Pieczołowicie więc odtwarzam trądzikowe rytuały co drugi dzień, aż do momentu znaczącej poprawy. Zwykle zajmuje to około tygodnia, więc naprawdę (naprawdę!) jest to ogromny sukces w tej materii!